Zima... u nas niepozorna, a właściwie to jej brak. Nie znaczy to jednak, że wszędzie się skończyła.
W Bieszczadach czas się zatrzymał, a śladów zimy można doświadczać ile dusza zapragnie a ciało podoła.
Wyjechaliśmy o piątej rano, bo tak właśnie robić trzeba, gdy w Bieszczady iść nagła potrzeba.
Bus dowiózł nas na miejsce całych i zdrowych. Ruszyliśmy szlakiem na szczyty Wielkiej Rawki. Wiecie... to takie „małe wzniesienia”. Wyglądaliśmy jak stado niedźwiadków. Tacy...obszerni i ociężali :P Pierwsze kroki były całkiem przyjemne: w butach sucho, wiatru brak, a przede wszystkim śnieg po kostki. Później zaczęło robić się ciężko. Było znacznie stromiej no i tego białego puchu przybywało coraz więcej. Niektórzy śmiałkowie (mówię tu o Mateuszach, rzecz wiadoma) odważyli się dosiąść tzw. jabłuszek i „stoczyć się” na nich w kierunku strumienia. Był to widok zarazem ciekawy jak i przerażający. No i nie wiadomo kiedy, znaleźliśmy się w bajkowej krainie. Gałęzie drzew, pod ciężarem okiści, sprawiły, że czuliśmy się jak w lodowym tunelu, który prowadził nas na sam szczyt. Żeby do niego dotrzeć musieliśmy jednak pokonać bardzo długą „zjeżdżalnię”. Zabawom nie było końca. Jedni wychodząc na górę, trafiali na dół. Inni już po wyjściu, niezgrabnie zjeżdżali z powrotem. To na plecach, to na brzuszkach, niczym pingwiny na Antarktydzie. Kiedy już wszyscy opanowali swoje dziecięce skłonności, udało się dotrzeć na najwyższy punkt Wielkiej Rawki. Niektórym, tych mroźnych wędrówek, nadal było mało. Chcieli dostać się na Ukrainę i Słowację. (A to łobuzy...tak bez paszportu?) Przystąpiliśmy do realizacji naszego planu. Zaskoczyło nas to, że Słońce zaczęło świecić tak mocno, że musieliśmy ściągać kurtki. Wszystko dlatego, że znaleźliśmy się po innej stronie góry. (Zapytajcie p. Lizaka, to wszystko stanie się jasne). Śnieg zaczął się topić, choć ciągle było go blisko dwóch metrów, a my zapadać, to po kolana, to po pas. Szło się ciężko, przyznaję, ale było warto. Na miejscu urządziliśmy sobie obiad. Zasłużony. Kanapki, czekolady, kabanosy, oczywiście ciepła herbatka, którą wszyscy się dzielili. Po przerwie ruszyliśmy do schroniska. „Buty całkiem przemoczone, na nic się nie zdadzą komu, czas powrotu”. No ale po drodze nasza „zjeżdżalnia”. Co tu zrobić?... Znowu trochę zabawy i długa droga w dół. Wszystkim się udało. Zajrzeliśmy na chwilę do schroniska i udaliśmy się do busa, aby wreszcie ściągnąć te mokre ubrania, zagrzać się i...zasnąć.
Było wspaniale. Polecam wszystkim, którzy mają nogi i nie boją się z nich korzystać. Piękne widoki, świetne powietrze i...a z resztą sami się dowiedzcie. Tylko musicie się pośpieszyć, bo czas zrobi swoje i śniegu dla was zabraknie :P
|